Galen skrzywił się, kiedy błyski mocy z placów
królowej Tytanów spłynęły na jego ciało. Bolało jak skurczybyk. Kule jedna po
drugiej wysuwały się z jego wnętrzności.
Rhea nie była ani specjalnie delikatna, ani też bardzo
uzdolniona w kwestii leczenia. Zresztą wcale jej na tym nie zależało. Jej
głównym celem był tron Kronosa i władza, coraz więcej władzy.
Leczyła Galena, bo był jej prawą ręką, jej ostrzem
realizującym chytry plan pozbawienia tronu jej męża. Poza tym, Wszystko Widzące
Oko, należące do Kronosa przepowiedziało, że Galen zabije króla.
Jednym słowem był jej potrzebny. On i jego armia
Łowców.
Skrzywił się raz jeszcze, kiedy prąd poraził jego
wrażliwe mięśnie. Szczęściem ostatnia kula upadła na podłogę. Rhea pstryknęła
palcami i chwilę później białe bandaże pojawiły się na torsie wojownika.
- A teraz powiedz mi - zaczęła ostrym tonem. - Dlaczego
dałeś się tak oszukać? To, że uratowała mu życie, nie znaczyło, że nie była na
niego wściekła.
Galen nie podniósł się. Nawet nie próbował. Stracił
tak wiele krwi, że trzymanie otwartych oczu sprawiało mu trudność. Mimo to,
umysł działał na najwyższych obrotach.
- Zdradziła nas... przyszła z Lordami...
- Bękarci pomiot - syknęła królowa. - Powinnam była
się domyśleć, że dobiorą się do niej przed tobą. Chcę ją tu mieć, skutą
kajdanami i na kolanach - warknęła królowa. - Dowiem się jaka moc w niej
drzemie, choćbym miała rozszarpać jej ciało na strzępy i w jej wnętrznościach
poszukać odpowiedzi.
- Przepraszam – powiedział, nie było sensu kłócić się
z Rheą, kiedy była tak zacietrzewiona, a on taki słaby.
Nienawidził swej niemocy. Nienawidził czuć się od niej
zależny, tak samo jak nienawidził faktu, że pokonała go kobieta -
wampirzyca-Wiktoria. Chciał pojmać ją podstępem, a tymczasem, sam wpadł w
zasadzkę. Podeszła go a potem zdradziła.
Ciągle nie mógł uwierzyć, że wystawiła go Striderowi
niczym kaczkę na strzelnicy. A potem, kiedy już krwawił i dogorywał, pchnęła go
na ziemię, by dobić. Dlaczego? Jej słowa: „Mam
nadzieję, że bardzo cię boli, zajączku”, ciągle jeszcze dźwięczały mu w
uszach. Co oznaczały? Czy żywiła do niego jakieś osobiste urazy? Przecież nigdy
wcześniej jej nie spotkał...
I nagle oddech utknął w poranionym ciele wojownika.
Świadomość własnej głupoty poraziła go bardziej niż nieudolne leczenie Rheii.
Oczywiście, że już kiedyś spotkał Wiktorię. Tylko, że
wtedy nie była jeszcze wampirzycą, lecz małą, nieporadną uczennicą kapłanek
świątyni Jasnowidzenia.
„Mały zajączek”, sam tak ją nazwał, nim przebił ostrzem jej drobne
ciało. Nim pozostawił ją przy zwłokach Meriny. Tamtego dnia, chociaż Nadzieja-
jego demon nasycił się krwią i śmiercią, Galen poniósł klęskę - nie zdobył
miecza. Merina wolała umrzeć, niż oddać mu ostrze. Artefakt przepadł na zawsze,
odszedł w zapomnienie razem z duszą kapłanki.
A może... Galen przełknął ostrożnie ślinę.
Jeśli cios, który zadał wtedy Wiktorii nie był
śmiertelny, być może Miecz Przeznaczenia przeszedł z ciała Meriny na jej córkę.
Być może magiczne ostrze żyje teraz w wampirzycy?
- Przez twoją nieudolność, będę musiała osobiście
pofatygować się na ziemię.
- Nie zabijaj jej tylko, moja królowo - wtrącił szybko
Galen.
- Nie jest mi do niczego potrzebna. Poza tym gra dla
wrogiego obozu, już o tym zapomniałeś? Złapię ją, wyciągnę z niej moc, a potem
pozbędę się jej, raz na zawsze.
- Moja królowo - Galen próbował podnieść się na łóżku.
Rany paliły go żywym ogniem, a wnętrzności skręcały się w bolesny supeł. - Wydaje
mi się, że Miecz Przeznaczenia mieszka w jej ciele i dopóki nie wyciągniemy go
z niej, musimy utrzymać ją przy życiu.
Rhea przekrzywiła głowę, przyglądając się swemu
wojownikowi.
- Mówisz, że starodawny artefakt, pozwalający dowolnie
kształtować przyszłość, mieszka w niej? - chytry uśmiech pojawił się na twarzy
królowej, jak tylko zrozumiała, co ten fakt może dla niej oznaczać. - Dobrze,
mój Galenie, do czasu, aż go nie zdobędę, pozwolę wampirzycy żyć.
* * *
Torin skończył polerowanie 9, wsunął ją za pasek
spodni, po czym ruszył do okna. Ostrożnie odchylił żaluzje sprawdzając, co też
dzieje się na zewnątrz. Ciemność panująca dookoła, z jednej strony stanowiła
doskonałą ochronę, z drugiej uniemożliwiała mu dostrzeżenie potencjalnego
zagrożenia.
„Przydałyby się jakieś kamery”, mruknął do siebie w
myślach. A poza tym, dlaczego do cholery Lucien nie zainstalował tu systemu
alarmowego? Już on się z nim rozmówi jak wróci.
Chciał podejść do drugiego okna, ale Wiktoria stanęła
na jego drodze. Zatrzymał się zaskoczony. Przypatrywała się mu z kamiennym
wyrazem twarzy. Cofnął się o krok, a potem obszedł ją szerokim łukiem.
Odprowadziła go spojrzeniem.
Cisza i swoiste zawieszenie broni.
Tak pokrótce można było określić ich sytuację.
Ostatnie kilka godzin spędzili przypatrując się sobie nawzajem. Niewiele
rozmawiali. Do świtu pozostały jeszcze trzy godziny. Lucien nie zadzwonił ani
razu. Torinowi również nie udało się z nim skontaktować. Jakimś dziwnym trafem
przyjaciel nie odbierał połączeń od niego. Niech to szlag.
Dziewczyna tymczasem pokręciła się chwilę po sypialni,
przyglądając się książkom na półkach, by w końcu znudzona usiąść z powrotem na
łóżku.
Tym razem jednak nie przycupnęła na jego brzegu, tylko
wgramoliła się na sam środek wielgachnego łoża Luciena i Anyi. Obstawiła się
poduszkami, skrzyżowała nogi w kolanach i ponowie wlepiła szmaragdowe
spojrzenie w Torina.
- Dlaczego ciągle to robisz? — zapytała.
Prawie podskoczył na dźwięk jej głosu. Spojrzał na nią
zaskoczony.
- Co robię? - zagadnął, wycierając dłonie o materiał
spodni i natychmiast chowając je do kieszeni.
- Właśnie to? - powiedziała wskazując na jego dłonie.
- Ja... - otworzył usta by coś odpowiedzieć. Szybko
jednak je zamknął. Odwrócił głowę, spoglądając na jeden z obrazów Anyi.
- To taki odruch - bąknął. Głupi odruch, biorąc pod
uwagę, że miał na dłoniach rękawiczki.
- Naprawdę? - zmrużyła oczy. - Wydajesz się sprawiać
wrażenie jakbyś nie chciał przebywać ze mną w tym pokoju?
- Co! - spojrzał na nią zaskoczony. - To nie prawda. Bardzo
cieszę się, że tu jesteś, że ja tu jestem... z tobą.
- W takim bądź razie, co się dzieje? Dlaczego jesteś
taki wycofany? W klubie również tak się zachowywałeś. Pytałam moich ludzi o
ciebie. Nigdy nie widzieli cię na mieście, choć twoich przyjaciół często
widywali. A w klubie... - zatrzymała się na chwilę, rozmyślając jakich powinna
użyć słów. - W klubie wyglądałeś na zestresowanego, przerażonego tym, że ktoś
mógłby podejść do ciebie. Myślałam, że uciekniesz, kiedy się zbliżyłam. Prawie
tego chciałam - pokręciła głową, niedowierzając że mówi mu to wszystko. - A
potem mnie dotknąłeś.
- Masz rację, powinienem był uciec, a w żadnym bądź
razie nie powinienem był ciebie dotykać - powiedział zduszonym głosem.
- Nie wiedziałam, że dotyk sprawia ci ból – szepnęła,
a w jej oczach pojawiły się łzy. - Dla mnie on również nie jest... -
potrząsnęła głową, ucinając dalszy ciąg zdania.
- Przyjemny? - dokończył za nią zaskoczony.
- To nie tak - zaprzeczyła, przyciskając poduszkę do
piersi. - A ty, czemu nie pozwalasz się dotknąć?
- Z powodu mojego demona - głos Torina był pusty, jak
stojąca na stole karafka po winie.
- On nie lubi dotyku? - dopytywała.
Prychnął.
- Przeciwnie, uwielbia dotyk. Terroryzuje mnie w dzień
i w nocy, bym kogoś dotknął.
- Ale ty tego nie robisz, bo...?
- Każdy kogo dotknę, umiera, a wraz z nim tysiące
innych. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad jego słowami.
- Twój demon zabija dotykiem?
- Na każdego kogo dotknę zsyła chorobę. Epidemia
bardzo szybko roznosi się na pozostałych. Zaraza - wydusił z siebie jednym
tchem.
- A nieśmiertelni, czyż oni nie powinni być odporni na
twój dotyk? - cień podejrzliwości pojawił się w jej głosie. Torin wiedział już
dokąd zmierzały jej myśli. Mógł ją okłamać, zmylić.
Tylko po co? Lepiej żeby znienawidziła go teraz niż
później, kiedy mocniej się do siebie zbliżą.
- Nieśmiertelni również chorują, choć krócej, a
choroba nie jest dla nich śmiertelna.
- A wampiry?
Tego pytania obawiał się najbardziej.
Kiedy milczał, zapytała raz jeszcze.
- Czy przede mną dotknąłeś kiedykolwiek wampira?
-Tak - nie było sensu zaprzeczać.
- Co się stało? Twój demon zaatakował? Na ludzkość
spadła kolejna plaga?
-Tak - kolejna prawda.
- A wampir?
Torin westchnął przeciągle.
- Na moich oczach rozpadł się w pył.
Rozdziawiła usta, przyglądając się mu z
niedowierzaniem.
- Niemożliwe... jesteśmy nieśmiertelni, nie umieramy
tak po prostu...
- Ależ tak, uwierz mi - powiedział ironicznie.
-Aleja żyję.
- Tak.
- Jakim cudem... - zaczęła i natychmiast przerwała. -
Ty! - warknęła, rzucając w niego poduszką, a potem drugą. - Zrobiłeś to celowo!
Nie zaprzeczaj, widziałam to w twoich oczach. Chciałeś mnie dotknąć - kolejna
poduszka poleciała w jego stronę. - Chciałeś mnie zabić?!
Uchylił się przed pierwszą i drugą, choć trzecia
uderzyła go w głowę. Mimo to nie wstał z krzesła, pozwalając się jej w ten
sposób wyładować. Miała prawo być na niego wściekła. On sam był zły na siebie,
że to zrobił. Mógł ją zabić. Z drugiej strony skąd miał wiedzieć, że była
inna...
Atak poduszkowy równie szybko jak się zaczął, dobiegł
końca. Wiktoria ukryła twarz w dłoniach, jej ramiona drżały.
Czyżby płakała? Torin zmarszczył brwi. I co miał teraz
zrobić?
- Viktorio... ja... - czy miał powiedzieć, że jest
totalnym dupkiem? Kretynem noszącym w sobie demona, który diabelnie pragnie
zniszczyć świat?
Uniosła głowę spoglądając na niego. Wcale nie płakała,
przeciwnie - uśmiechała się. A był to wielce niegodziwy uśmiech.
Torin przełknął nerwowo ślinę.
- Chodź do mnie - powiedziała, klepiąc znacząco
miejsce obok siebie.
Zamarł, wlepiając w nią ogłupione spojrzenie.
- Y... to nie jest dobry pomysł - bąknął.
Posłała mu bardzo
niegrzeczny uśmiech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz