sobota, 26 marca 2016

Malos - Rozdział _20 epizod 1



Malos nigdy nie był w piekle, nigdy nawet nie zakładał, że z taką ochotą do niego pobiegnie. Tymczasem nie minęło kilka godzin, odkąd zobaczył zdemolowane mieszkanie, a już stał u wrót królestwa podziemnego. Nie był sam, prócz Nathaniela i Abadona towarzyszyło mu jeszcze dwóch groźnie wyglądających wojowników. Przyprowadził ich mroczny żniwiarz i włączył do wyprawy.
Kiedy pierwszy szok minął, kiedy dotarło do niego, że Rada Archaniołów chcąc ocalić Santi, wydała na nią fikcyjny wyrok śmierci, związując jej życie z mieczem Abadona, zaczął nalegać na ściągnięcie armii pierzastych braci do piekła i ostateczne rozprawienie się z dziwkami.
Nat wytłumaczył mu, jak bardzo byłoby to niewłaściwe. Harpie oczekiwały ich wizyty, zaś atak na anielicę była świadomie zaplanowany. Poza tym zbrojne wejście do świata istot piekielnych naruszyłoby kruchy rozjem, panujący pomiędzy Lucyferem a Michaelem.
– One wiedzą, że przyjdziemy, czekają, aż napadniemy je w ich królestwie – tłumaczył Nat.
– Wtedy już nic ich nie powstrzyma przed wezwaniem Lucyfera – dołożył swoje Abadon.
– A co mnie to obchodzi! – wściekał się, nie rozumiejąc postawy przyjaciół.
– A powinno – skarcił go Nat. – Jeśli przypuścimy szturm na harpie, Lucyfer z pewnością stanie u ich boku, to zaś zmusi do działania Michaela. Nim się obejrzysz, wojna obejmie cały świat. Chcesz tego?
Wzdrygnął się. Nie chciał mieć na swoim sumieniu milionów ludzkich istnień. Wiedział też, że naczelny dowódca nie wywoła wojny z powodu życia jednej anielicy. Co więc im pozostało? Zdaniem Abadona, powinni udać się do zakazanego królestwa bocznym wejściem. Robiąc jak najmniej hałasu i nie rzucając się w oczy, przy odrobinie szczęścia mogą dostać się do pałacu królowej. Malos zgodziłby się na wszystko, nawet na spacer po szkle, byle tylko uwolnić Santi. Serce go bolało, a złość zalewała duszę, na myśl jak bardzo musiała cierpieć i jak wiele bólu jeszcze ją czekało.
Nim opuścili mieszkanie, Nat pomógł mu posprzątać bałagan pozostawiony przez harpie, zaś Abadon pofrunął do Concory. Wrócił kilka godzin później z dwoma ponurymi aniołami i naręczem dziwnie wyglądających rzeczy. Jak się okazało, były to płaszcze. Żniwiarz wręczył im je, mówiąc:
– Załóżcie i pilnujcie, by kaptury nie zsuwały się z waszych głów. Nat musisz ukryć skrzydła. Malos chwycił płaszcz w dłonie i natychmiast się skrzywił. Materiał był dziwny, pofarbowany na czarno, najgorszy był jednak smród, obrzydliwy, wdzierający się w nozdrza, przywierający się do ciała.
– Z czego to jest? – zapytał, ledwie hamując odruch wymiotny. – Ze zdechłego kota?
– Prawie, to ludzka skóra – skarcił go Abadon.
Malos zakrztusił się. Zemdliło go, z trudem przełknął ślinę, chciał oddać swój płaszcz, ale spostrzegł, że Nat bez żadnych oporów okrył się ludzkim przyodziewkiem. Jakby tego było mało, Abadon i jego dwaj towarzysze mieli na sobie coś równie paskudnego.
– Skóry śmierdzą, bo nasączone potem demonów. – Tłumaczył spokojnie mroczny anioł.
– Ten zapach zamaskuje nasze anielskie geny? – Nathaniel zapiął się pod szyją, sprawdzając, jak dalece będzie miał swobodę ruchów.
– Miejmy nadzieję.
Malosowi przeszło przez myśl, że anioł śmierci często musiał wykorzystywać podobny fortel. Głośno jednak nie odważył się o to zapytać.
– Wiesz jak otworzyć te wrota? – Nat zwrócił się do Abadona. Jakąś godzinę temu przybyli do miejsca zwanego siedliskiem umarłych. W rzeczywistości była to krypta cmentarna. Ciemne schody znajdujące się w środku prowadziły ku rozległym podziemiom. Długo włóczyli się krętymi korytarzami, kilka razy nawet zgubili drogę, nim śmierć trafił na wejście. Metalowe wrota miały szerokość kilku metrów. Pokryte runicznymi znakami i symbolami istot piekielnych, stanowiły swego rodzaju ostrzeżenie dla przypadkowych wędrowców. Mroczny kosiarz powiedział, że dotknięcie wrót spali ich na popiół i obudzi strażników w zaświatach. Zaskoczeni tymi rewelacjami stali dłuższą chwilę zerkając na przeklęte drzwi.
Abadon również milczał, wpatrując się w ścianę po swojej prawej stronie, szukając wzrokiem czegoś, czego z pewnością tam nie było.
– Bracie… – ponaglił go Nat, ale wojownik uniósł rękę, uciszając go.
– Jeszcze chwila, poczekaj – szepnął i faktycznie, dwie minuty później na ścianie pokazał się cień. Początkowo wyglądał jak jaszczurka, ale kiedy znalazł się już wystarczająco blisko nich, stało się jasne, że bardziej przypomina dużego warana. Cień nie miał postaci fizycznej, a jego niematerialne kształty gięły się i falowały wokół wędrowców.
– Jessstem – zasyczał. Długi język błysnął w jego widmowych ustach.
– Widzę, a teraz otwórz przejście. – Stwór przemknął obok Abadona, zatrzymując żółte ślepia na Malosie. Anioł drgnął, chciał coś powiedzieć, ale Nat tylko pokręcił głową. Na nim bezcielesny demon nie zrobił wrażenia. Widać oczekiwał, że śmierć ma kogoś takiego na podorędziu.
– Głupcy, idziecie w zasssadzkę – zasyczał demon.
– Nie twoja sprawa! – warknął Abadon na stwora, a ten natychmiast podpełzł do wrót.
– Anioły sssą głupie – syczał, grzebiąc przy drzwiach. Szponami dotykał przeklętych znaków, które rozbłyskiwały światłem, układając się w przędziną kombinację. – Anioły sssą sssmaczne, pyszne – zachichotał, ubawiony swoimi słowami. Pieczęcie broniące dostępu do zakazanego świata skrzypnęły ostrzegawczo, a potem połyskując złowieszczym blaskiem, zaczęły się cofać. Pierwsze co poczuli to powiew powietrza na twarzach. Nie było one gorące, jak się tego spodziewali, tylko zimne, wilgotne, niosące ze sobą odór rozkładu.
– Zamknij za nami i nikogo innego nie wpuszczaj – rozkazał Abadon. Cień prześlizgnął się po kamieniach i pokazując ostre kły, zasyczał na anioła.
– Nie jessstem twoim sssługą.
– Ale możesz być, jeśli się wkurzę! – Anioł położył rękę na swoim mieczu, a stwór zasyczał jeszcze głośniej.
– Pewnego dnia... pewnego dnia, będziemy pławić sssię w twoich wnętrznośśściach.
– Być może, ale to nie będzie ten dzień – uciął ostro Abadon. – Zamknij wrota – powtórzył rozkaz. Nie zajmując się już demonem, jako pierwszy przekroczył bramę piekieł. Reszta poszła za jego przykładem.
Malos przełknął ślinę i zrobił kilka kroków. Ciemność jaka panowała wokół, utrudniała dostrzeżenie czegokolwiek, ledwie widział swoich towarzyszy, mimo to miał wrażenie, że nie są tu sami. Świadomość tego ostatniego dopełniał fakt, że ciągle potykał się o coś stopami.
– Długo będziemy błądzić w ciemnościach? – Nie wytrzymał Nat. Odpowiedział mu niski warkot anioła śmierci, coś złowieszczo skrzypnęło, potem chrupnęło i plasnęło, chwilę później jasne światło wystrzeliło w dłoni kosiarza.
– Proszę – wojownik obrócił się i wcisnął w rękę Nathaniela pochodnię, którą w rzeczywistości była kością owiniętą w coś, co z pewnością nie było szmatą. Szczęściem paliło się dosyć dobrze.
– Powinien zapytać, co trzymam w ręce? – Na ustach wojownika pojawił się uśmiech.
Abadon pokręcił głową.
– Wolisz nie wiedzieć.
Malos również wolał nie wiedzieć, do kogo należały wnętrzności, które oświetlały im teraz drogę. Usiłując zignorować fakt, że palą czyjeś zwłoki rozejrzał się wokół. Miejsce, w którym się znajdowali, w rzeczywistości było obszerną grotą. Tak wysoką i szeroką, że nie był w stanie dostrzec jej granic, wszędzie gdzie nie spojrzał, leżały ciała, jedne całkiem niedawno wyrzucone, inne już dawno zapomniane, rozkładające się ku uciesze robali. Większość zwłok była okaleczona lub wręcz dosłownie poćwiartowana. Gdzie niegdzie dostrzegał samotnie leżącą głowę lub rękę. Znowu zrobiło się mu niedobrze.
Znajomi mrocznego żniwiarza nie mieli podobnych dylematów, przeciwnie poszli za jego przykładem, wygrzebując z okalających ich stosów kości i gnijących trucheł to, co nadawało się do stworzenia pochodni.
Abadon obrócił się ku towarzyszom.
– Witam w piekle – powiedział, a jego oczy rozbłysły czerwienią.

czwartek, 24 marca 2016

Zdrada niejedno ma imię - Rozdzial 22_epizod 1



Posłuchał druida i chociaż wyrzucał to sobie całą drogę, udał się do Karez. Podróż nie należała do najłatwiejszych, bojąc się dekonspiracji, leciał tylko nocami, a i wtedy musiał uważać, czy nie natknie się na wojskowe patrole. Kilka razy dostrzegł na horyzoncie inne smoki, nie wiedząc, z kim ma do czynienia zbaczał z trasy. Ale nawet mimo czujności, niewiele brakowało, a dałby się złapać. Okrążał właśnie górę Lasir, gdy do jego uszu dotarło łopotanie skrzydeł. Natychmiast obniżył lot, szukając po omacku schronienia, choćby niewielkiego obszaru, na którym dałoby się wylądować. Sfrunął najniżej jak się dało, wypatrując szczeliny na tyle wąskiej, by żaden smok nie chciał się w nią zapuścić. Skrzydła trzymał blisko siebie, wykonując nimi minimalne ruchy. Ostre skały ocierały się o jego cielsko, drapiąc twarde łuski.
Zdawało mu się, że minęła cała wieczność nim w końcu znalazł skalną półkę, zbyt małą, by wylądować na niej swobodnie i nie połamać skrzydeł, ale nie miał wyboru. Mimo że starł się jak najciszej posadzić wielkie cielsko, łupnął o skały ze sporą siłą. Echo tego uderzenia rozniosło się z impetem po górach. Był pewien, że smoki frunące gdzieś nad nim bez trudu go zlokalizują. Zaciskając zęby, ignorując ból w ciele i poobcierane skrzydła, przylgnął całą postacią do ściany.
Nie minęła nawet chwila, jak nad jego głową zaroiło się od stworów. Utrzymywały bezpieczną odległość, nie ryzykując wpadnięcia w rozpadlinę. Kołowały dłuższą chwilę, usiłując dostrzec, źródło hałasu. Favien trwał w bezruchu. Nawet jeśli bestie wyczuwały jego obecność, nie potrafiły go zlokalizować, Wątpił również czy miały ochotę schodzić po niego. Przesiedział w kryjówce ponad godzinę. W tym czasie mięśnie zesztywniały mu od trwania w niewygodnej pozycji, poobcierane skrzydła paliły żywym ogniem. Chciał wzbić się w powietrze, rozprostować kości, dać wiatru przepłynąć po skórze, obawiał się jednak, że wartownicy z górskiego miasta tylko czekają, aż wyfrunie z wyrwy.
Minęła kolejna godzina i doszedł do wniosku, że ma już dosyć. Niech będzie, co ma być. Odepchnął się od skały i mimo bólu w kończynach rozłożył skrzydła na całą szerokość, zmuszając je do intensywnej pracy. Nie było miejsca na swobodny ruch, skrzydła wadziły o skały, ostre odłamki spadały mu na grzbiet i głowę. Zaciskał jednak zęby i wzbijał się ku górze. Po opuszczeniu rozpadliny ciągle trzymał się niższych partii gór, ale minęło jeszcze wiele czasu nim odfrunął na tyle daleko, że poczuł się bezpiecznie. Parł nieprzerwanie na południe, wystrzegając się uczęszczanych szlaków, przełęczy i traktów, którymi podróżowali ludzie i krasnoludy. Im mniej osób mogło zauważyć jego obecność, tym lepiej dla niego.
Wraz ze wschodem słońca wysokie góry pozostały z nim, nie zmieniało to jednak najważniejszego – nawet wśród szczytów i pagórków – nie mógł czuć się bezpiecznie. Poszukał jaskini i tam przeczekał cały dzień. W dalszą podróż udał się tuż po zapadnięciu zmroku. Układ Kirragonii znał na pamięć. Za górą niewysoką górą Rahirl i ciągnącą się u jej podnóża doliną Karel, wznosiła się szeroka u swej podstawy, z iście płaskim wierzchołkiem, góra Kameel. To na niej przodkowie hrabiego Karez zbudowali swoją warownię. Favien minął Rahirl i wleciał co doliny. O tej porze powitała go ciepłem i zielenią. Słyszał zwierzynę górską, która w poszukiwaniu pożywienia, przyszła tu z gór. Kozice natychmiast wyczuły w im drapieżnika i chyłkiem umykały ku bezpieczniejszym terenom. Nie przejął się nimi. Wylądował na płaskim terenie. Stopy natychmiast utonęły w gęstnienie zieleni, a on przymknął oczy. Na północy nie wiedzieli, czym są łąki. Tam wszystko było ubogie i liche, nawet trawy, na których wypasało się bydło, miały niewiele wartości odżywczych. Tu wszystko pachniało świeżością i obfitością. Przez chwilę poczuł złość, że spędził życie na pustkowiu, podczas gdy południowcy cieszyli się dostatkiem. Zaraz jednak oprzytomniał. Gdyby matka powiedziała Melirowi o ciąży, nie wychowywałby się wśród sucho krzewów i skał.
Zerknął ku zachodniemu krańcowi doliny, choć było ciemno, z łatwością wypatrzył zarys góry. Gdy wstanie dzień dostrzeże również warownię ojca. Ponownie w jego głowie rozbrzmiało pytanie: czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj? Nie zakładał, że rodzic przywita go z otwartymi ramionami, co więcej był raczej pewien, że każe go aresztować i postawić przed obliczem króla. Było również prawdopodobne, że nie uwierzy w jego słowa i zabije go bez wahania.
Zdecydował, że pomartwi się tym jutro.
Przybrał ludzkie wcielenie i po krótkim marszu znalazł dogodne miejsce na nocleg. Osłonięte gęstymi krzewami zagłębienie stanowiło idealną kryjówkę przez wścibskimi spojrzeniami. Zjadł resztki prowiantu, który zabrał ze sobą na drogę i położył się na spoczynek. Rankiem, gdy słońce oświetli dolinę uda się do zamku.
Nie spał długo, słońce ledwie rozpoczęło swoją wędrówkę po niebie, gdy do jego uszu dotarły nerwowe szepty. A chwilę później dołączyły do nich odgłosy szarpaniny i szczęk oręża. Gdzieś obok konie parskały nerwowo, ktoś krzyknął, coś upadło w trawę.
Favien przekręcił się na brzuch i przywierając do podłoża, poszukał źródła hałasu. To co zobaczył, zaskoczyło go. Dziesięć zakapturzonych postaci okrążało dwa wozy jadące przez dolinę. Woźnica pierwszego bezskutecznie usiłował wyminąć napastników. Ich konie były zwinniejsze i z łatwością odcięły mu drogę ucieczki. Mężczyzna mógł tylko salwować się ucieczką w wysokie trawy, ale wóz szybko utknął w gęstwinie zieleni. Nie mając innego wyjścia powożący i jego dwóch kompanów, chwycili za miecze. Wywiązała się walka, ale Favien nie miał wątpliwości, kto w tym starciu miał większe szanse na zwycięstwo. Drugiemu woźnicy dopisało jeszcze mniej szczęścia, ściągnięto go z kozła i rzucono w trawę. Jego towarzysze przebici strzałami, leżeli nieruchomo na wozie. Jeden ze zbirów wskoczył na wóz i chwycił lejce, zatrzymując pojazd. Inny dopadł do leżącego i przebił go mieczem.
– Kończcie zabawę, chłopcy – Zabrzmiał silny głos, przekrzykując odgłosy walki. Napastnik siedział na wierzchowcu i z boku przyglądał się, jak jego ludzie dobijają podróżujących. – Dziś zakosztujemy sławetnego wina z Karez, a hrabia Kiral nie wzbogaci się.
Kompani odpowiedzieli mu gromkimi okrzykami, z jeszcze większym zapałem wybijając podróżnych.
Favien leżał w trawie, zaciskał dłonie w pięści i bił się z myślami. Podróżni, którzy zostali napadnięci jechali z Karez, z domu ojca. Wieźli jego ładunek, zaś gnojki, które dopuściły się napaści, chciały ukraść wino, z którego słynął zamek. Czy chciał tego, czy nie, obudził się w nim gniew. Sam nie wiedział, czemu odebrał to co widział, jako napaść na jego własne dziedzictwo, ale tak właśnie było. Decyzję podjął w jednej chwili. Do przywódcy grupy miał jakieś dwadzieścia metrów. Jeśli dobrze się zepnie w kilku susach dopadnie skurczybyka i poderżnie mu gardło. Sprawdził, czy miecz ma w zasięgu ręki i skoczył.
Nikt się go nie spodziewał. Doskoczył do dowodzącego zgrają i nim ten zdołał otworzyć usta, ściągnął go z konia, a potem rozpłatał mu gardło. Reszta potoczyła się błyskawicznie. Napastnicy, do których dotarło, że nie są już sami, gromadnie rzucili się do ataku.
Favien nie zamierzał brać jeńców, krzyżował oręż z kolejnymi zbirami, jeden po drugim kończąc ich marny żywot, a biorąc pod uwagę, że byli tylko ludźmi, zaś jego napędzał smoczy ogień, szło mu nadspodziewanie dobrze. Podnosił właśnie miecz do zadania kolejnego ciosu, gdy mimowolnie dostrzegł nadlatujące od strony Karez smoki. Dwie potężne bestie wylądowały w dolinie i chwilę później przybierając ludzkie postacie, ruszyły biegiem ku walczącym. Favien nie spieszył się już z zadawaniem ciosów. Pozwolił sobie nawet na kilka dodatkowych pchnięć, nim wypruł flaki ze zbira. W tym czasie ludzie hrabiego Melira dobili ostatnich dwóch. Nastała cisza podczas której dwoje przybyłych z Karez przyglądało się uważnie Favienowi, a on im. Starszy ze smoczych wybrańców, którego policzki zdobił ciemny zarost przetykany siwizną, podszedł do wozu, sprawdzając, czy ktoś z załogi ostał się przy życiu.
– Cholera – zaklął – spóźniliśmy się.
Młodszy, wyglądający ledwie na dorosłego osobnika, zbliżył się do Faviena. Chłopak miał szare włosy, a zarost na jego twarzy dopiero zaczął się odznaczać.
– Dzięki – powiedział po prostu. Wyciągnął rękę do nieznajomego.
Favien uściskał ją z wahaniem. Było za późno, by mógł się wycofać. Jego plany, aby skrycie przyjrzeć się warowni ojca legły właśnie w gruzach.
– Proszę bardzo – rzucił zdawkowo.
– Kiedy przybyłeś, oni już nie żyli? – Starszy smok sprawdził już ładunek i zerkał teraz podejrzliwie na Faviena. Mężczyzna brwi miał ściągnięte, ostrożność biła z każdego jego gestu.
– Jestem Tormel – Szaro-włosy chłopak zignorował przewrażliwionego towarzysza. – A to jest Gerais. Nie zwracaj nie niego uwagi. Zrzędliwość to jego drugie imię. – Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem.
Favien zagryzł dolną wargę. Młodzik był cholernie naiwny, a takich łatwo oszukać. Biła jednak z niego również życzliwość coś, z czym rzadko lub raczej nigdy nie miało się do czynienia na północy.
 Favien – przedstawił się. Nie powinien podawać im swego imienia, jednak w jego życiu było tak wiele kłamstw, że każde kolejne zaczynało przyprawiać go o mdłości.
Gerais zeskoczył z wozu i podszedł do nich.
– Nie jesteś stąd – stwierdził. Oparł dłonie na biodrach i ze zmarszczonym czołem patrzył na obcego.
Favien spodziewał się tego pytania. Gerais nie był młokosem, mógł znać większość smoczych rodów z południa. Nie pasował do żadnego z nich. Może to i lepiej. Gdyby miał białe kędziory jak jego ojciec, nie byłby w stanie zaprzeczyć pokrewieństwu łączącemu go z lordem Kiral. Kolor włosów i rysy twarzy odziedziczył po matce i tylko ktoś naprawdę spostrzegawczy mógłby dostrzec podobieństwo do dawnej hrabiny tych ziem.
– Nie – odparł wymijająco. – Trochę podróżuję.
– Tak? – Gerais zmarszczył brwi. – Z jakiegoś ważnego powodu? – Spojrzenie starszego smoka wyraźnie mówiło, że w tej okolicy włóczędzy nie są mile widziani.
– Szukam swego miejsca na świecie – odpowiedział zgodnie z prawdą Favien.
– Domu? – zapytał naiwnie Tormel.
– Być może – Nigdy w życiu nie miał prawdziwego domu i raczej nie zanosiło się na to w najbliższej przyszłości. – Nie mam jednak złudzeń. Samotnemu smokowi, trudno jest osiąść na stałe.
– Samotnicy nikomu nie służą, nikogo nie uznają za pana, nie można na nich polegać – ciągnął ostro Gerais.
Favien poczuł, że jego bestia przeciąga się i zaczyna powarkiwać. On sam ledwie się powstrzymywał przed rzuceniem do gardła wojownikowi ojca. Doświadczony mężczyzna był dobrym obserwatorem, z łatwością dostrzegł to, co umknęło młokosowi.
– Niewiele o mnie wiesz, więc nie muszę odpowiadać na tak głupie pytania. – Usiłując zachować spokój, starał się zmienić nieco kierunek rozmowy i odciągnąć uwagę od swej obecności na południu.
Gerais nie dał się jednak tak łatwo zbyć.
– Dlaczego? Wczoraj mogłeś być poza granicami Siódmego Lądu, dziś jesteś tutaj, a jutro możesz być na północy. Sam powiedz, o czym to świadczy?
– O tym, że lubię stanowić sam o sobie!? – warknął na odczepne.
– Naprawdę? A może lubisz się buntować i nie uznajesz żadnej władzy? Albo też jesteś szpiegiem?
Favien zaśmiał się głośno, za to Tormel wyglądał jakby miał zaraz zemdleć. Tak, wojownik ojca był cholernie bystry.
– Może na to nie wyglądam, ale całe swoje życie walczyłem w obronie tronu Kirragonii. – Nie dodał, że walczył po złej stronie, dla kogoś, kto nigdy nie powinien się do Farrander nawet zbliżyć. – Odszedłem, bo miałem dość walki i przelewania krwi.
– Nie bardzo ci się to udało – mruknął Gerais, wskazując na stos ciał.
Favien wzruszył ramionami.
– Tak wyszło. Nie znam cię, wojowniku z Karez, ale jeśli twoim zdaniem powinienem stać z boku i patrzeć jak mordują niewinnych ludzi, toś głupszy niż na to wyglądasz.
Brwi Geraisa podjechały do góry, Tormel natomiast stał z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc co zrobić. Zerkał to na jednego mężczyznę to na drugiego, wyraźnie oczekując, że rzucą się sobie do gardeł. Po pełnej napięcia chwili starszy rycerz wybuchnął głośnym śmiechem.
– Nie ma co, kompan z ciebie pierwszorzędny – zarechotał. Wyciągnął dłoń do Faviena, a ten uścisnął ją mocno.
– Proszę bardzo, smutasie – odgryzł się smok. – Czy wszyscy w tych stronach są tacy sztywni, czy tylko ty połknąłeś kij w dzieciństwie? – zapytał.
– Tylko ja – Gerais ponownie się roześmiał. – Reszta to porządne smoki. Ale sam zobaczysz. Pofruń z nami do warowni naszego pana. Posilisz się, porozmawiamy, a potem zdecydujesz czy udasz się w dalszą drogę, czy jednak zostaniesz na dłużej.

niedziela, 20 marca 2016

Twierdza Wspomnień - Rozdział 25_epizod 1



– Nie zmusisz mnie, bym napisała coś tak obrzydliwego. – Twarz Bursy wykrzywiła się we wściekłym grymasie.
– W takim razie pakuj się i wynoś z Gelar – Cedric skrzyżował ramiona na piersi. Nie był w nastroju do żartów. Dawniej przymknąłby oko na humory zarządczyni, ale sytuacja się zmieniła. Teraz miał Gerenisse i choćby nie wiem co, nie pozwoli jej skrzywdzić. To, że starucha nie przepadała za piękną kurellką, było dla wszystkich mieszkańców oczywiste, niestety, nie mieli oni pojęcia, że dziewczyna była w rzeczywistości jego więźniem, nie narzeczoną.
– Nie możesz mnie wyrzucić! – wrzasnęła. – Kto zaopiekuje się twoim zdziecinniałym ojcem?
– Gerenisse zrobi to z przyjemnością.
– Z przyjemnością to ona robi inne rzeczy. – Kobieta uśmiechnęła się okrutnie. – Oprzytomnij lordzie póki masz na to czas. Twoi rycerze, giermkowie, nawet służący wodzą za nią wzrokiem, prędzej czy później pójdzie z którymś z nich, a tobie pęknie serce. Zapytaj ojca, on coś wie na ten temat.
– Dość! Posuwasz się za daleko! – Cedric pogroził kobiecie palcem. W jego czekoladowych oczach błysnął ogień, a skóra zmieniła odcień na ciemniejszy. Bestia przebudziła się i powarkiwała złowrogo. Głos lorda stał się niższy, przesycony gniewem. – Nie będę tolerował podobnych bzdur. Nie jestem moim ojcem. Nie będziesz mną manipulować i nie pozwolę ci zniszczyć Gen, jak to zrobiłaś z moją matką.
Zarządczyni drgnęła, nie spodziewała się po młodym panie tak zdecydowanej postawy. Nie zakładała, że się jej sprzeciwi. Oddychała chrapliwie, jakby nie wierząc w to co usłyszała.
– Jak śmiesz! – wychrypiała w końcu. Blada skóra kobiety pokryła się purpurowymi cętkami, a jej włosy stały się jeszcze jaśniejsze. Ręce zamieniły się w szpony, w ustach pojawiły się kły. – Ty gnojku, nic nie warty bękarcie! – wrzasnęła, rzucając się na mężczyznę.
Był przygotowany na jej atak. Chwycił ją za nadgarstki nim zdołała dosięgnąć jego twarzy. Kolanem kopnął w brzuch. Zarządczyni jęknęła i zgięła się w pół. Lord złapał ją za szyję i rzucił na biurko. Upadła twarzą na pustą kartkę.
– Powinienem cię zabić za to, co próbowałaś przed chwilą zrobić! – krzyknął. – Jestem twoim panem i lordem tych ziem. Jestem jedynym synem hrabiego Tanisa i jego żony Gerenisse, chociaż nie jestem ich pierworodnym dzieckiem, ale ty o tym dobrze wiesz – szepnął jej do ucha.
Z ust zarządczyni wydobył się tylko ochrypły warkot. Szarpała się, usiłując odepchnąć jego ręce, ale mężczyzna był od niej znacznie silniejszy. Cedric zaś kontynuował.
– Długo przymykałem oczy na twoje poczynania, na zastraszanie służek i wykorzystywanie słabszych. Na szpiegowanie i okradanie Gelar. Dziś to się skończy. Albo w tej chwili przysięgniesz wierność mnie, memu ojcu i Gerenisse, albo wywlokę cię na mury i na oczach wszystkich wyrzucę z zamku. Wybieraj.
– Nie możesz…– charczała, z trudem łapiąc oddech.
– Ja wszystko mogę, to mój zamek.
Smoczyca nie potrafiła pogodzić się z przegraną, długo jeszcze się szarpała, zapierając nogami o biurko, drapiąc pazurami blat, nim w końcu dotarło do niej, że została pokonana.
– Dobrze – jęknęła. – Przysięgam…
– Nie – przerwał jej. Puścił kark zarządczyni, a ona bezwładnie potoczyła się do tyłu. Ciężkim cielskiem upadła na podłogę. – Napiszesz to własnoręcznie i przypieczętujesz krwią. – Podniósł z biurka pustką kartkę i pomachał smoczycy przed twarzą.
– Nigdy! – syknęła. Rękawem sukni otarła usta.
Ryknął na nią, odsłaniając ostre zęby, pokazując, że jego smok czeka tylko na sygnał, by rzucić się jej do gardła. Rozerwałby ją na strzępy, gdyby na to pozwolił.
– Napiszę. – Słowo z trudem przeszło przez jej gardło. Przeklinając pod nosem, wstała z podłogi.
Cedric wręczył jej kartkę. Obszedł biurko i usiadł w swoim fotelu. Bursa została po drugiej stronie. Poturbowana i poniżona sięgnęła po pióro.
– Co mam napisać? – Pogarda biła z jej głosu.
Lord odchylił się na oparciu fotela i popatrzył chłodno na kobietę, a potem powiedział:
– Ja Bursa kel Urma, zarządczyni Gelar, ślubuję wierność i posłuszeństwo wszystkich przedstawicielom rodu ker Goric. Przysięgam bronić ich życia jak swego własnego. Napiszesz ponadto, że otoczysz opieką Gerenisse en Lanny, że będziesz traktować ją jak panią Gelar i nigdy nie skrzywdzisz, oraz że wypełnisz każdy jej rozkaz. – Cedric skończył mówić. Stukając palcem w biurko, patrzył jak zarządczyni pochyla się nad kartką i pisze słowa, których nienawidziła ponad wszystko na świecie.
– Będziesz żałował dnia, w którym przywlokłeś tę sukę do zamku – szepnęła z pogardą.
– To co łączy mnie i Gen to nie twoja sprawa, skup się na treści przysięgi, pomiń choć jedno słowo, a jeszcze dziś będziesz szukać sobie domu.
Zarządczyni mozolnie skrobała słowa, przeklinając przy każdym z nim, raz po raz zerkając na siedzącego za biurkiem lorda. Kiedy tekst był gotowy, Cedric wyciągnął nóż zza pasa. Smoczyca zaś warcząc niczym wściekłe zwierzę podała mu rękę. Lord nakłuł jej palec, a ona z pełną odrazy miną odcisnęła swój krwawy podpis na dokumencie. Mężczyzna bez słowa zabrał papier i zwinął go rulon.
– Co teraz? – prychnęła wściekle. – Polecisz do Farrander, a ja mam nadskakiwać twojej kochance?
– Zajmij się swoją robotą, Gen dopilnuje mojego ojca.
– Mogę odejść? – wyprostowała się dumnie. Jej twarz była odzwierciedleniem pogardy jaką, żywiła wobec pana tego zamku i jego kobiety.
– Nim wyjadę, muszę jeszcze rozmówić się z Nimrą. Znajdź go i każ mu do mnie przyjść.
– Nie jestem twoją służącą, nie będę biegać na posyłki! – wrzasnęła, dając upust złości.
– Gówno mnie obchodzi, kim jesteś! – Cedric uderzył pięścią w blat biurka. – Masz go odszukać i przekazać, że chcę z nim mówić!
Skrzywiła się jeszcze bardziej, a mięśnie jej szczęki zadrgały nerwowo.
– Będzie jak sobie życzysz, panie – wysyczała i oddaliła się czym prędzej.
Jak tylko drzwi zamknęły się za smoczycą, Cedric wypuścił pełne ulgi westchnienie. Myślał, że ta rozmowa nigdy się nie skończy i faktycznie będzie musiał wypędzić staruchę. Nie chciał tego robić, zwłaszcza teraz,,kiedy był tak blisko odkrycia jej roli w śmierci matki. Dla Gen zrobiłby jednak wszystko, by ją ochronić, posunąłby się do ostateczności.
***
Nimra wychodził właśnie z kuźni, gdy podeszło do niego dwóch mężczyzn. Nie byli stąd, tyle spostrzegł na pierwszy rzut oka. Wyższy, ciemnowłosy zdecydowanie był człowiekiem, a sądząc po jego ciemnym ubiorze, ciężkim nabijanym ćwiekami kaftanie, mieczu u pasa i poharatanej gębie był najemnikiem. Drugiego, nieco szczuplejszego, o budowie ciała wskazującej bardziej na elfa niż człowieka okrywał ciemnozielony płaszcz. Przybysz miał jasne włosy, związane ciasno w kucyk. Gęsty zarost nie pozwalał określić jego wieku i przynależności rasowej, za to bystre oczy wybitnie świadczyły o inteligencji.
– Kim jesteście i czego szukacie na ziemi lorda Cedrica? – zapytał Nimra. Jako zarządca miał prawo sprawdzić każdego, kto odwiedzał zamek.
Jasnowłosy brodacz skinął lekko głową na powitanie. Prawą dłoń obleczoną w rękawicę przytknął do piersi.
– Jestem Simal Karin, kupiec z Kalzedonii, a to Joran, mój pomocnik i obrońca. Szukamy zarządcy tego zamku.
– To ja – Nimra zmarszczył brwi. Do Gelar często zaglądali wędrowni handlarze, ale takich osobników jeszcze nie widział.
– Zmierzamy na północ, słyszeliśmy jednak, że lord Cedric odnawia warownię. Może więc byłby zainteresowany moim towarem?
– Gelar przechodzi gruntowną przebudowę, ale prace powoli dobiegają końca. Czym konkretnie handlujesz? – Nimra raz jeszcze zmierzył od stóp do głów przybyszów. Jako smok wyczuwał w nich coś dziwnego, odpychającego i podstępnego. Mógł się jednak mylić, większość kupców śmierdziała oszustwem i wyzyskiem.
– Białym drewnem z lasów Kalzedonii. – Blondyn uśmiechnął się przebiegle.
– Białe drewno? – Nimra był zaskoczony. Od dawna nie słyszał, by ktokolwiek handlował takim towarem. To rzadki surowiec, zwłaszcza że król Kalzedonii wprowadził ograniczenia co do wycinki wiekowych lasów. Stojący przed nim osobnik albo zatem miał dobre dojścia do dworu królewskiego, albo też był zwykłym oszustem. – Drewna do budowy mamy pod dostatkiem – rzucił od niechcenia. Zamierzał sprawdzić, z kim ma do czynienia.
Najemnik tylko ciężko stęknął, za to Simal nie wydawał się ani odrobinę zaskoczony słowami zarządcy.
– Mówisz o zwykłym drewnie, moje takie nie jest – Kurell zniżył głos do szeptu. – To najszlachetniejszy surowiec, z którego wytwarza się przepiękne meble.
– Meble powiadasz? – Nimra udał zaskoczenie, chociaż dobrze wiedział, do czego służyło białe drewno. – I mówisz, że możesz sprzedać nam takie drewno?
Simal rozejrzał się na boki, jakby sprawdzał, czy ktoś ich nie podsłuchuje. Nimra zrobił to samo, ale dostrzegł tylko zmierzającą ku nim Bursę. Smoczyca szła raźnym krokiem przez dziedziniec. Jej suknia furkotała na wietrze. Twarz kobiety była wykrzywiona gniewem, a spojrzeniem mogłaby zabijać.
Kiedy podeszła do nich stało się jasne, że jeszcze chwila i wybuchnie. Nimra prawie jęknął. Po raz kolejny przeklął w duchu, że musi dzielić obowiązki zarządcy z tą wiedźmą.
– Co znowu? – zapytał. Chwilowo musiał zignorować stojących obok kupców. Jeśli nie poświęci kobiecie kilku chwil, ta gotowa zrobić mu awanturę przed wszystkimi mieszkańcami.
– Wzywa cię do siebie! – warknęła, wlepiając w niego przekrwione ślepia.
– Lord Cedric? – zapytał, zbyt późno zdając sobie sprawę jak głupio to zabrzmiało.
– Oczywiście, że on – zawarczała. – A myślałeś, że kto? Jego suka?
Nimra otrząsnął się w jednej chwili. Stojący obok niego kupcy wyglądali na zaskoczonych gniewnymi słowami kobiety. Szczęściem ona nie zwróciła na nich uwagi. Zbyt zajęta przepełniającym ją gniewem.
– Zamknij się! – zarządca pogroził kobiecie. – To twój pan i chlebodawca. Nie zapominaj o tym. Dziewczyna jest pod jego opieką, lepiej więc trzymaj się od niej z daleka.
– Mówisz jak on – syknęła. – Przeklęta kurellska dziwka. Pewnego dnia znajdę sposób by się jej pozbyć.
Nimra pokręcił głową.
– Próbuj, jeśli ci życie niemiłe. – Spojrzał na kupców, którzy starali się udawać, że są niewidzialni, a przykra wymiana zdań ich nie dotyczy. – Porozmawiamy później – rzucił im na pożegnanie i ruszył do zamku.
Bursa stała jeszcze chwilę dysząc ciężko. Mina kobiety świadczyła, że najchętniej wypatroszyłaby pierwszą napotkaną osobę. Przekrwionymi ślepiami wodziła po dziedzińcu, szukając ofiary.
– Kurellowie to zaiste przeklęta rasa, zupełnie nie wiem, czemu pozwala się im żyć. – Lamis rzucił mimochodem do Jorana. – Gdybym to ja był lordem, tępiłbym ich jak zarazę.
Najemnik rozdziawił usta, łypiąc na towarzysza. Zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć ani czemu miałby w ogóle zabierać głos. Zresztą w ogóle nie rozumiał, co się tutaj działo.
Stojąca kilka metrów dalej, dysząca gniewem kobieta, za to nie miała podobnych oporów przed udzieleniem odpowiedzi.
– Nie wiem, kim jesteś, ale dobrze rozumujesz – przytaknęła. Obróciła się ku obcym, po raz pierwszy ich dostrzegając.
Lamis skinął jej głową.
– Miło mi, że ktoś myśli podobnie jak ja. Choć rozumiem, że w tym miejscu lepiej nie wypowiadać tych słów na głos.
Zarządczyni oblizała usta. Uważnie przestudiowała wygląd obu przybyszów i widać spodobało jej się to, co zobaczyła, gdyż podeszła bliżej.
– Lord Cedric pieprzy jedną z nich.
– Kurellkę?
– Blond sukę, przywiózł ją sobie ze stolicy.
Brwi Lamisa podjechały do góry.
– Rozumiem, że jest nią tak zaślepiony, że nie dostrzega niczego wokół? Musi być zaiste piękna?
Starucha wydęła pogardliwie usta.
– Dziwka jak każda inna.
– Z pewnością – głos Lamisa stał się zimny i przenikliwy. – Kiedyś taka jedna, jasnowłosa kurellka złamała mi serce i uciekła. Gdybym tylko miał okazję, odpłaciłbym się jej w dwójnasób. – Znacząco położył rękę na rękojeści miecza.
Zarządczyni roześmiała się gardłowo. Gniewny nastrój opuścił ją w jednej chwili.
– Myślałam, że ten dzień będzie najgorszym w moim życiu, a tymczasem okazuje się, że może być najlepszym.