środa, 26 lutego 2014

Szmaradowe_Serce - Rozdział 4_epizod 3





Spojrzał w dół na piętrzące się pod nim piękne Smocze Góry. Ostre szczyty dumnie wznosiły się ponad doliny, stanowiąc twardą granicę oddzielającą Kirragonię od Morza Zachodniego.
Quinkel lubił góry, jako dziecko spędzał w nich sporo czasu, wspinając się z ojcem na szczyty, obchodząc rozpadliny i szczeliny. Można powiedzieć, że znał je na wylot. Nie było jaskini, której by nie zwiedził, kopalni, do której nie zajrzał, szczytu, na który się nie wspiął.
Niestety, dziś jego rozeznanie w górach zemściło się na nim. Król doskonale zdawał sobie sprawę z jego znajomości gór i fascynacji skalnymi miastami. Z tego też powodu właśnie jego uczynił namiestnikiem smoczych gór. Powierzył mu funkcję, o którą nigdy nie zabiegał, ani tym bardziej nie miał ochoty jej pełnić. Jednak królowi się nie odmawia.
Ariel zdradził tylko kilka ze swoich podejrzeń, ale Quinkel obawiał się, że oprócz korupcji i wyzysku największym problemem kopalń może być niewolnicza praca lub – co gorsza – handel ludźmi.
W pewnym sensie sami ponosili za to odpowiedzialność. Przez ostatnie lata uwaga smoków koncentrowała się wokół walki o koronę i hamowania zapędów hrabiego Tollesto, pozostawiając kopalnie same sobie. Tam, w mrocznych głębinach, królowały krasnoludy, zaś na powierzchni, w magazynach i zakładach złotniczych, niepodzielnie rządzili kurellowie.
Na samą myśl o tych ostatnich zęby zaczynamy kłuć go w dziąsła. Wredne to były istoty, podstępne i chciwe, żerujące na naiwności ludzi i biedzie robotników. Konflikt pomiędzy kurellami, a krasnoludami trwał od setek lat.
Smok zamachał skrzydłami i odwrócił potężną głowę, spoglądając za siebie. Trzy smoki leciały tuż za nim. Dwa z nich, brązowo-złote, o wielce podobnych imionach: Karis i Kursse, były braćmi. Trzeci, fioletowy ze srebrnym grzbietem, miał na imię Hargar. Ariel przydzielił mu ich do pomocy przy zaprowadzeniu ładu w górniczym mieście.
Smoki kiwnęły na barona, ten zaś wskazał głową miejsce poniżej. Gady jeden po drugim zaczęły obniżać lot, kołując nad skalnym miastem.
Lahmar było w zasadzie niewielką osadą, położoną w zagłębieniu pomiędzy trzema szczytami. W każdej z gór mieściła się kopalnia. Miasto znajdowało się pośrodku.
W Lahmar mieszkały krasnoludy, pracujące w kopalniach, oraz ludzie najmujący się do drobnych prac. Oprócz nich swe zakłady rzemieślnicze mieli tu kurellowie. Nie brakowało również elfów i kobiet świadczących wszelakie usługi.
Smoki wylądowały na placu przed jedną z kopalń. Mało tu było równego terenu i zdecydowanie za mało miejsca, by mogły na dużej zachować smoczą skórę, dlatego też jeden po drugim, jak szybko się dało, przywdziewali ludzki wygląd.
Quinkel rozejrzał się dookoła. Przybycie czterech smoków do górniczej osady wzbudziło spore zamieszanie. Ludzie powychodzili ze swych domów, krasnoludy odpoczywające przy wrotach do kopalń przerwały posiłek, nawet kurellowie opuścili przytulne zakamarki swoich sklepów, ciekawe przybyszów.
Jeden z nich, wysoki, smukły, o jasnych włosach i w drogim ubraniu, ruszył w kierunku barona. Kurell z pewnością domyślał się, że przybycie smoczych wybrańców nie znaczyło dla nich nic dobrego. Przeciwnie, świadczyło, że nowy król zainteresował się sytuacją w mieście.
Baron skrzyżował dłonie na piersi i czekał. Był najwyższy i najstarszy spośród smoków . Jego towarzysze nie dorównywali mu posturą, stąd też złotnik dobrze założył, że Quinkel dowodzi gadami. Baron trzymał pod połami płaszcza pismo z królewską pieczęcią nadające mu tytuł namiestnika tych ziem i tym samym ustanawiające go zarządcą kopalni. Wątpił, by ktokolwiek z tu obecnych ucieszył się z tej wiadomości.
Kurell zatrzymał się przed nim, lekko skłaniając głową; nie podał jednak ręki, ale baron nie oczekiwał tego po nim. Z nachmurzoną miną przyglądał się złotnikowi. Nim ten zdołał się odezwać, u jego boku pojawił się krasnolud. Był to wiekowy mieszkaniec tych gór. Jego broda była całkowicie biała, a jedno oko przysłaniała mu mlecznego koloru narośl.
Krasnolud, nie przejmując się stojącym obok złotnikiem, odważnie wyciągnął rękę na powitanie smoka. By uścisnąć pomarszczoną dłoń, baron musiał przykucnąć.
– Gawin, syn Garusa – przedstawił się szybko krasnolud, ignorując prychnięcie kurella.
– Baron Quinkel kel Warez – odrzekł spokojne smok.
Kurell drgnął. Być może znał nazwisko barona i wiedział, że ma przed sobą przyjaciela króla.
– Lamis – przedstawił się w końcu. Jak większość kurellów nie podawał nazwiska, gdyż będąc potomkiem elfów i krasnoludów musiałby przyznać się, że ma coś wspólnego z małym ludem, a tego za nic w świecie żaden kurell nie czynił. Ten tutaj był wysoki jak elfy i miał ich spiczaste uszy. W sprzyjających warunkach mógł podawać się za jednego z nich. Co z pewnością nie raz robił. Tu jednak był, kim był i nikogo nie mógł zmylić jego wgląd.
– Cztery smoki w naszej osadzie to rzadki widok – wysapał stary krasnolud. – Co was zatem sprowadza?
– Przysłał nas tu król – przemówił Quinkel, celowo podnosząc głos, by każdy, kto stał w promieniu stu kroków mógł go usłyszeć. Jak się łatwo było domyśleć wiadomość ta wywołała spore poruszenie wśród mieszkańców. Szeptano pomiędzy sobą, nerwowo pokazując na smoki.
– Czego konkretnie życzy sobie nasz władca? – zapytał Lamis, choć wymówienie ostatniego słowa wyraźnie sprawiło mu kłopot.
Tak, kurellowie nie uznawali nad sobą niczyjej władzy. Baron westchnął, czekające za jego plecami smoki podeszły bliżej, stając teraz u jego boku, gotowe do wszczęcia walki.
Baron nie wątpił, że nowiny, które przynosił mieszkańcom tych ziem, wywołają wzburzenie, wątpił jednak, by miało dojść do zamieszek. Rzadko kto miał odwagę wystąpić przeciwko smokom.
– Jego Wysokość, król Ariel an Serrikle, ustanowił mnie namiestnikiem Smoczych Gór – oznajmił donośnym głosem, wywołując tym jednym zdaniem prawdziwą burzę.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Szmaragdowe Serce - Rozdział 4_epizod 2



Od wielu godzin szli przez Smocze Góry, zmagając się z wiatrem i zimnem, krok po kroku przybliżając się do miejsca, w którym życie Khariny rozpadło się na kawałki. Krasnoludzica nie odezwała się już ani słowem, nie podała dziewczynie również swego imienia. Zupełnie jakby zapomniała o jej istnieniu.
Nie żeby Kharina żaliła się z tego powodu, można wręcz rzec – było jej to na rękę. Im mniej osób się nią interesowało, tym lepiej. Góry same w sobie stanowiły wystarczające wyzwanie; nie chciała jeszcze zmagać się z ciekawskimi towarzyszami.
Piętrzący się przed nimi masyw, biegnący wzdłuż zachodniej granicy Kirragonii, stanowił jedno z najwyższych pasm górskich na Siódmym Lądzie. Dawniej góry zamieszkane były wyłącznie przez smoki, stanowiły ich pierwszy dom i ojczyznę. To gady wykuły w skałach dziesiątki przejść oraz korytarzy; dopiero po nich przyszły krasnoludy żądne bogactw i szlachetnych kamieni. Mały lud wyżłobił swoje ścieżki, łącząc szczyty, budując wąskie kładki oraz stopnie na stromych zboczach.
Wyruszyli w drogę, gdy tylko ostatnia partia wyrzutków zjechała na dół. Ciągle jeszcze byli wysoko w górach. Stojąc na płaskowyżu tuż pod szczytem Smoczej Skały, bez trudu mogli iść dalej, kierując się na południe do najbliższej góry zwanej Groźną. Szlak był tutaj dobrze utrzymany i na tyle szeroki, że konie z łatwością pokonywały drogę.
Szczęśliwie Kharina miała przy sobie trochę pieniędzy, z łatwością więc wytargowała konia od jednego z kupców czekających na wjazd do zamku. Inni poszli w jej ślady i tylko najbiedniejsi musieli na własnych nogach iść skalną ścieżką. Wielu marudziło i wygrażało ostrym kamieniom, stromemu podejściu oraz wiatrowi szarpiącemu ich odzież.
Kharina nic nie mówiła, wszystkie jej myśli krążyły wokół miejsca, do którego zmierzali – Lahmar. Miasto złotników oraz górników. Przeklęte miejsce, pełne nienawiści oraz gniewu. Wiedziała, że los prędzej czy później ponownie zaprowadzi ją do tego miasta. Nienawidziła tej chwili i zarazem z utęsknieniem jej wyczekiwała.
Westchnęła. Zapłakane oczy Rilli, jej delikatna twarz, kiedy bezgłośnie błagała o śmierć, jak żywa pojawiła się w jej umyśle. Tyle setek lat minęło, a głos siostry ciągle nawiedzał jej sny. Rilla chciała umrzeć, wręcz rozpaczliwie tego pragnęła, ale Kharina nie mogła jej na to pozwolić. Ona też ponosiła winę za koszmar, który zgotował im los. Mogła zabić czarnego smoka, kiedy jeszcze był na to czas – nie zrobiła tego jednak. Wahała się, rozdarta pomiędzy uczuciem do wojownika, a miłością i nienawiścią do siostry.
Być może właśnie dlatego uważała, że nie zasłużyła sobie na szczęście, że to ona powinna umrzeć zamiast Rilli. Nigdy nie powinna była stawiać smoka ponad uczuciem do siostry i rodziny.  Zaufała potworowi, a on zniszczył życie ich wszystkich. Ponownie westchnęła, zmęczona długą walką i wstrętem, jaki odczuwała do smoków i samej siebie.
Prawie połowę drogi mieli za sobą, jadący przed nią ludzie zdążyli już zsiąść z koni. Dalszą część podróży, z uwagi na wyboistą ścieżkę i strome podejścia, będą musieli przebyć pieszo. Jak wszyscy inni zeskoczyła z konia, złapała przestraszone zwierzę za uzdę i pociągnęła za sobą.
Ogier bał się wąskiej ścieżki i przepaści pod nimi. Zwierzę uparcie odmawiało zrobienia choć jednego kroku. Kharina, szarpiąc się z wierzchowcem, zdjęła z ramion szal, narzucając go parskającemu zwierzęciu na głowę. Minęła chwila, nim uspokoił się na tyle, by mogła spokojnie ruszyć naprzód.
Przed nią szedł kurell, co jakiś czas odwracając głowę i lustrując ją złośliwymi ślepiami. Pół elf, pół krasnolud był prawie jej wzrostu, jasne włosy oraz szczupła budowa nadawały mu wygląd podobny do szlachetnych przodków, jednak jego twarz pozbawiona była delikatnych cech elfickiej rasy. Twarz miał toporną, brwi grube i krzaczaste, a usta mięsiste.
Kurell nie szczędził złośliwości pod adresem podróżnych, złorzecząc ich opieszałości i nieudolności. Sam, mając tak pięknego ogiera, z łatwością mógł pokonać trasę wzdłuż szczytów, a zamiast tego wlókł się w tej przedziwnej karawanie pełnej wyrzutków, krasnoludów oraz ludzi, przy których lepiej było mieć broń w pogotowiu.
Tylko jedną noc spędzili na ścieżce, a mimo to Kharina ani na chwilę nie pozwoliła sobie zamknąć oczu. Nikomu tutaj nie mogła ufać, każdy mógł ją zdradzić, zgwałcić, okraść lub wbić nóż prosto w serce i zabrać jej konia, podczas gdy ona będzie spała. Nie, zdecydowanie należało się mieć na baczności.
Kurell spojrzał na nią, posyłając ironiczne spojrzenie.
– A więc jednak umiesz radzić sobie z końmi – mruknął.
– Nie twój zasrany interes – odszczeknęła się. Nie będzie bratać się z nikim z tej hałastry, a już na pewno nie ze smokami i kurellami.
Mieszaniec zbył jej słowa wzruszeniem ramion.
– Starucha mówiła, że szukasz jakiejś błyskotki – wycedził przez zęby. – Może więc bądź milsza, bo niczego nie znajdziesz – ofuknął ją.
Zagryzła wargi. „A niech to szlag trafi” – przeklęła w myślach. Rohlin miał rację, za dużo gadała w gospodzie. Czyżby już wszyscy mieszkańcy Kirragonii wiedzieli, że szukała szmaragdu? Och, czemu nie ugryzła się w język.