poniedziałek, 25 stycznia 2016

Zdrada niejedno ma imię - Rozdział 20_epizod 1



Wchodząc do sali poselskiej miał w głowie konkretny plan. Jego pomysł zakładał wykorzystanie sytuacji, w której się znaleźli, zamieszanie panujące na dworze i znajomości Heleny. Plan nie obejmował tylko jednego, powiadomienia króla o tym, co się wkrótce wydarzy. Długo o wszystkim myślał i po wielogodzinnych analizach doszedł do wniosku, że jeśli mają schwytać wszystkich sprawców władca nie może być świadom tego, co się wokół niego dzieje.
Spodziewał się wezwania od monarchy, ale jeszcze nim wszedł do sali, wiedział, że coś się stało. Strażnicy, którzy wpuścili go do środka, zerkali na niego nerwowo, nie powiedzieli jednak ani słowa. Wyczuwał gniew unoszący się w powietrzu, gęsty aromat przesycony furią. Od szambelana wiedział, że na jutro zaplanowano osądzenie pojmanego zdrajcę. Wątpił jednak, by to sprawa zbira tak bardzo wzburzyła, przybywających się na posiedzenie sędziowskie członków Rady.
Pierwsze co zauważył po wejściu to pustki panujące w izbie. Było to o tyle niezwykłe, że zazwyczaj panował tu spory harmider, gdyż pomniejsi hrabiowie i mieszczanie nader chętnie uczestniczyli w życiu pałacowym, wsłuchując się w rozmowy króla i podejmowane przez niego decyzje. Siła plotki krążącej po Farrander potrafiła być przerażająca. Tym razem monumentalna sala była prawie pusta. Nie licząc monarchy i kilku zgromadzonych przed nim lordów, nie dostrzegał żadnej postronnej osoby. Władca siedział na swym tronie. Po jego lewej i prawej stronie ustawiono krzesła na członków Rady Królewskiej, jednak żaden z foteli nie był zajęty. Lordowie miast zając swe miejsca tłoczyli się przed Jego Wysokością, głośno dyskutując, rozprawiając o czymś, co leżało na podłodze.
Melir jeszcze nie wiedział, co się działo, wyczuwał jednak zapach zakrzepłej krwi i wcale mu się to nie podobało. Zważywszy jednak na emocje wibrujące w powietrzu, podejrzewał, że za chwilę zobaczy trupa. W tłumie smoczych wybrańców bez trudu dostrzegł barona ker Warez. Ciemnowłosy lord wyróżniał się z tłumu, zarówno swym wzrostem, jak i potężną budową ciała. Quinkel nie uczestniczył w dyskusji, tylko mrocznym spojrzeniem zerkał po lordach. Na widok Melira wyraźnie odetchnął.
– Co się dzieje? – zapytał hrabia, podchodząc do przyjaciela, usiłując przekrzyczeć rozdrażnionych mężczyzn.
Baron wskazał na zawiniątko na podłodze.
– Spójrz, jaki prezent dostaliśmy z północy.
– Jeśli z północy, to zapewne nic dobrego – stwierdził lord, zerkając pomiędzy zgromadzonymi na pokrwawione szmaty. – Kurwa mać! – wyrwało mu się, nim zdołał ugryźć się w język. Na podłodze leżała głowa lorda Krew. Odcięta od reszty ciała, zlana krwią właściciela. Truchło z wydzióbanymi oczyma straszyło śmiercią czającą się w pustych oczodołach. Hrabia Krew był jednym z nowo wybranych członków Rady Królewskiej. – Rozumiem, że zamek w Awer wrócił do zdrajców korony? – zapytał. Zabity lord otrzymał od Ariela we władanie zamek i wszelkie ziemie należące kiedyś do hrabiego Tollesto. To, że teraz spoglądali na jego szczątki, znaczyło, że buntownicy z północy przystąpili do kontrataku.
– Wróciliśmy do punktu wyjścia – odrzekł baron swym tubalnym głosem.
Mielir zerknął na Ariela. Król z zasępioną miną siedział na tronie. Jego palce nerwowo poruszały się po poręczy, zapowiadając mający nadejść wybuch. Kilka chwil później, władca ryknął:
– Dość! Zachowujecie się jak stado jazgoczących kobiet, a nie dobrze urodzona szlachta i smoczy wybrańcy! Stanowicie Radę, więc radźcie…
– Ależ mój panie – jeden z lordów zwrócił się do króla. Był to postawny mężczyzna w sile wieku, jego włosy były szare i niczym nie wyróżniały go z tłumu innych mężczyzn. Melir musiał spojrzeć na herb smoka, by poznać, z kim ma do czynienia. Hrabia an Wurrel - ojciec Tormela. – Mamy prawo być zaniepokojeni. Dałeś nam we władanie zamki należące do zdrajców. Popatrz panie, jaki los spotkał jednego z nas.
– Awer było własnością Tollesto, należało się spodziewać, że jego zwolennicy spróbują odbić twierdzę.
– A jeśli spróbują zrobić do samo z naszymi zamkami? – Hrabia załamał ręce.
– Radzę się przygotować! – warknął król. Władca był wyraźnie zdenerwowany i już nawet nie próbował kryć swej irytacji.
– Panie... – hrabia Gus, również jeden z nowo obdarowanych lordów zabrał głos. – Każesz nam czekać w pogotowiu, ale czy twoi gwardziści nie powinni nam pomóc?
Ariel przekrzywił głowę. Po raz pierwszy od kiedy przyniesiono szczątki, na twarzy monarchy pokazał się uśmiech. Choć był to iście kpiący grymas. Król powoli przesunął spojrzeniem po zgromadzonej szlachcie.
– Baronie Quinkel, powiedz mi, co zastanie nieprzyjaciel, jeśli spróbuje zbliżyć się do twego domu?
Władca Querm szybko pojął, o co chodzi monarsze. Z właściwym sobie spokojem rzekł:
– Trzystu wojowników wewnątrz warowni gotowych w każdej chwili odeprzeć atak i drugie tyle w wioskach poza murami, wyćwiczonych i przeszkolonych na wypadek wojny.
– Ilu spośród nich to smoczy wybrańcy? – ciągnął król.
– Prawie setka, mój panie.
Monarcha skinął głową i ponownie spojrzał na lorda Gusa.
– A teraz powiedz mi lordzie, jak przez ostatnie kilka lat przygotowałeś swój dom do obrony przed nieprzyjacielem. Ilu zbrojnych posiadasz, ilu giermków i rusznikarzy. Ilu kowali umiejących wykuwać oręż mieszka w Tarin?
Lord przełknął ślinę, wyraźnie zmieszany.
– Nie mam tak dobrej drużyny mogącej obronić zamek jak baron Warez. Dziś trudno o zaufanych ludzi. Większość chętnych do służby to najczęściej najemnicy, a im nie można ufać. Nie wspominając już o tym, że nie wpuszczę do swej siedziby obiboków wychowanych na północy, jeszcze gotowi poderżnąć mi gardło i otworzyć bramy na oścież.
Władca pokręcił z niesmakiem głową.
– Baronie ker Warez, ilu mieszkańców północy mieszka w Querm?
– Sporo, mój panie. Wielu z nich to smoki, które uciekły spod jarzma Tollesto.
– Hrabino en Pales, a jak to u ciebie wygląda? – Władca zwrócił się do jedynej w tym towarzystwie kobiety. Ta zaś wystąpiła przed szereg i z właściwą sobie pewnością, powiedziała:
– W ostatnich tygodniach przyjęłam pod swój dach dwanaście rodzin z północy. Są wśród nich zarówno smoki, jak i zwykli ludzie. – Smukła niewiasta o włosach czarnych jak węgiel uśmiechnęła się kpiąco do oburzonych baronów. – Moi synowie nieprzerwanie trenują oddziały wojowników na wypadek ewentualnej napaści.
– Przecież wojna się skończyła – wrzasnął któryś z lordów, ale jego uwaga spotkała się z brakiem zrozumienia ze strony starszych członków Rady.
– Jeśli takie jest twoje zdanie, to widać, że źle obsadziłem pana na zamku w Marrel – słowa króla sprawiły, że w izbie zapanowała cisza. Zganieni mężczyźni pospuszczali głowy, popatrując po sobie niepewnie, i tylko lordowie z południa ze spokojem czekali na decyzje króla. Władca położył płasko dłonie na poręczach tronu. W jego zielonych oczach ciągle jeszcze połyskiwały złote ogniki, podkreślając wzburzenie smoka. – Przyjmując koronę złożyłem przysięgę wam i ludowi Kirragonii, że zaprowadzę porządek na smoczej ziemi. Nie przypominam sobie jednak, bym mówił, że nasz trud skończył się w Dolinie Ciszy, w chwili śmierci Tollesto? Mówiłem, że czekają nas lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń, by odbudować kraj. Oczekiwałem od was pomocy, a wy zgodziliście się mi ją udzielić. Wiedzieliście, że północ jest zniszczona, ludzie biedni i nieufni. Mimo to,, kiedy postanowiłem obsadzić zdobyte warownie, aż nazbyt chętnie wysuwaliście swoje kandydatury. Teraz zastanawiam się, po co to zrobiliście? By zyskać tytuł lorda? Bogactwo? Zamek i ziemie? A może miejsce w Radzie Królewskiej?
Po raz kolejny nikt nie odpowiedział, a twarze smoków pokryły się purpurą zmieszania.
– Rozkazuję wam wziąć się w garść i przestać mazać! – Król uderzył pięścią w poręcz. – Czas skończyć z hulankami i zabawą, a zabrać się do pracy. Zacznijcie szkolić wojowników, ściągnijcie kowali i rusznikarzy. Rozbudujcie spichlerze i zadbajcie o mieszkańców okolicznych wsi. Bez nich, bez ich ciężkiej pracy wasze warownie upadną. Ale nade wszystko radzę wam zatroszczyć się o kobiety i rodziny z dziećmi.
– Ależ, panie – lord Gus odważył się przemówić. Jego twarz ciągle pokrywała się rumieńcem zażenowania, mimo to odwagi mu nie zabrakło, by ponownie odezwać się do monarchy. – Rozumiem oddziały wojowników, spichlerze... ale kobiety?
Monarcha potrząsnął zniecierpliwiony głową.
– Powiedz mi drogi hrabio, skąd weźmiesz przyszłych obrońców twoich ziem, jeśli teraz nie zatroszczysz się o młode pokolenia? Kto urodzi smoczych wybrańców, jeśli nie niewiasty?
Lord zmieszał się jeszcze bardziej i tylko mruknął.
– Masz rację mój panie. Nie pomyślałem o tym.
– Królu, śmierć lorda Krew uderza w nas wszystkich. To ostrzeżenie i jednocześnie sprawdzian naszej gotowości. Powiedz nam panie, co planujesz uczynić w jego sprawie? – Melir miał już dość nużącej rozmowy. Zdawał sobie sprawę, że monarcha miał prawo wstrząsnąć głupimi lordami, siedzącymi w warowniach i pijącymi trunki bez umiaru, bardziej jednak interesowała go sprawa przejęcia zamku Awer.
– To, co będzie konieczne, by wyjaśnić sprawę śmierci hrabiego i jego rodziny. – Ton króla nie pozostawiał wątpliwości, że zabójstwo ustanowionego prze niego lorda zostanie surowo ukarane.
– Ale wyślesz tam panie swoich ludzi? – dociekał hrabia Wurrel.
Władca nie odpowiedział. Zamiast tego podniósł się z tronu, oznajmiając tym samym, że spotkanie uznaje za zakończone. Lordowie zgodnie zgięli się w ukłonach, a monarcha skierował się do wyjścia. Nim jednak drzwi zamknęły się za nim, zawołał:
– Baronie kel Warez, hrabio Karez... Chcę pomówić z wami na osobności.
Melir wyprostował się gwałtownie. Pospieszne wymienił spojrzenie z przyjacielem, ignorując kpiące uśmieszki pozostałych lordów. Doskonale wiedział, o czym władca chciał z nim mówić, to, że reszta członków Rady Królewskiej myślała, iż monarcha zamierza na osobności zrugać swego poddanego, mało go obchodziło. Kiedyś pewnie, powiedziałby do słuchu bandzie napuszonej arystokracji, dziś zadowolił się gniewnym spojrzeniem.
Quinkel cicho gwizdnął pod nosem i ruszył za Arielem. Melir poszedł w jego ślady.
– Mam zgadywać temat czekającej nas rozmowy? – zapytał baron, kiedy już znaleźli się na korytarzu daleko poza wyczulonymi uszami smoków.
Melir wzruszył ramionami.
– Jeśli musisz? Obawiam się jednak, że nie trafisz.
– A to ciekawe – tubalny głos baron niósł się echem po pustych korytarzach. – Sądziłem, że król chce mnie zrugać za zaniedbywanie obowiązków w Lahmar, ale widać źle odczytałem jego intencje.
– Czemu miałby mieć do ciebie pretensje? Wszak oczekiwałeś narodzin potomka, to ważna chwila, nawet monarcha to rozumie.
Baron skinął tylko głową, a Melir pojął, że jak zwykle palnął gafę.
– Wybacz przyjacielu. Nie pogratulowałem ci narodzin syna. Podobno to zdrowy i dobrze zapowiadający się smok?
Quinkel zaśmiał się głośno.
– Daj spokój, przecież wiem, że nie jesteś mistrzem etykiety. Zresztą, ja również. Ale za gratulacje dziękuję.
– Jak się miewa Kharina?
– Bardzo dobrze. Poród zniosła nadspodziewanie lekko, to ja byłem kłębkiem nerwów. Myślałem, że osiwieję, nim to wszystko się skończy.
Teraz to Melir się zaśmiał.
– Tak, potrafię to sobie wyobrazić. – Quinkel był potężnym mężczyzną o wielkich jak bochny dłoniach i gracji szarżującego byka. Żona, która mu się trafiła była jeszcze bardziej krewka niż on sam i ognista jak stado smoczyc.
– Zatem czego chce od nas władca? – zapytał baron. – Stawiam na kurellów. Ciągle nie rozwiązałem tej sprawy, a z Gelar nie napłynęły jeszcze żadne wieści. Nie wiem, czy Cedric poradził sobie z pyskatą dziewką. Wysłałem do gówniarza dwóch posłańców i każdy wrócił z pustymi rękoma.
Melir westchnął ciężko. Zupełnie zapomniał o blond kurellce, którą Ariel umieścił w Gelar. Cholera, zaklął w myślach. Odkąd pojawiła się Helena, coraz więcej mu umykało. Albo więc zaczynał się starzeć, albo niewiasta nadspodziewanie mocno go rozpraszała.
– Możliwe – stwierdził sucho. – Obawiam się jednak, że chodzi o coś innego. Dużo bardziej krwawego.

czwartek, 21 stycznia 2016

Malos - Rozdział 18_epizod 1




Jako pierwsze do budynku wbiegły harpie, zostawiając anioły daleko za sobą. Malos chciał ruszyć za nimi, ale Nat złapał go za ramię.
– Powoli – szepnął – niech się rozejrzą. Stąpają ciszej niż my i pachną inaczej. Jeśli ich siostry postawiły zapory magiczne, one wyłapią je bez trudu.
Młody anioł tylko zmarszczył brwi, nagle zdając sobie sprawę jak bardzo brakowało mu doświadczenia. Nie znał się na czarach, nie miał przeszkolenia bojowego, nie brał udziału w walkach. To, że zaproszono go do udziału w dzisiejszej akcji, powinien potraktować jako zaszczyt.
Wspólnie z Natem wszedł do starej kamienicy. Budynek od środka wyglądał równie okropnie, jak z zewnątrz. Tynk sypał się ze ścian i sufitów, w podłogach były dziury, a schody, które powinny prowadzić na wyższe piętra, dawno należały do przeszłości. Egzekutorki królowej poruszały się całkowicie bezszelestnie, zupełnie jakby nie dotykały podłogi. Niezwykle piękne duchy, tyle że równie niebezpieczne, jak miecze błyszczące w ich dłoniach i ostre zębiska, które skrywały za uszminkowanymi ustami. Patrząc na nie, nie mógł uwierzyć, że kiedyś postrzegał je inaczej, że dał się tak oszukać. Teraz nie popełniłby już takiego błędu.
Zerknął za siebie na Abadona. Anioł śmierci nie spieszył się. Cicho pogwizdując, kroczył po zniszczonej podłodze. Jego ciemne skrzydła zdawały się wchłaniać resztki skąpego światła. Nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego, raczej znudzonego kolejnym takim samym zadaniem.
– Gdzie reszta twoich ludzi, Nathanielu? – zapytał, a Malosowi dreszcz przebiegł po plecach. Głos anioła śmierci był niski, przepełniony chłodem, jakby dobiegający zza światów.
– Czekają w powietrzu – odrzekł wojownik.
– Może nie będą potrzebni – stwierdził dawca śmierci.
– Michael kazał ci je zgładzić? – dociekł Nat. Anioł zatrzymał się po raz pierwszy, zerkając na mrocznego posłańca.
Abadon wzruszył ramionami, a w jego spojrzeniu na moment zamigotały iskierki rozbawienia, co stanowiło zaskakujący kontrast dla jego pozbawionej wyrazu twarzy.
– W pewnym sensie, powiedział: zrób co konieczne by nasza rasa przetrwała.
Brwi Nathaniela podjechały do góry.
– Tak, to w jego stylu.
Odszukanie wejścia do piwnicy zajęło im trochę czasu. Zdrajczynie zamaskowały wejście zaklęciami iluzji, chowając je przed wzrokiem nieupoważnionych. Dłuższą chwilę błądzili, nim egzekutorki królowej wskazały na ścianę z odpadającą farbą. Zdjęcie zaklęcia zajęło im jakieś pięć sekund. Malos mógł tylko patrzeć z rozdziawionymi ustami. Nigdy dotąd nie widział nic takiego. Nie znał się na magii i szczerze się zdziwił patrząc jak to, co brał za zniszczoną ścianę zmienia się w pożółknięte drzwi.
– Wchodzimy jako pierwsze. – Najwyższa z kobiet, ciemnowłosa i uzbrojona po zęby zwróciła się do Abadona. Ten tylko skinął głową.
– Nie obchodzą nas wasze krewniaczki, zależy nam tylko na chłopcu – dodał Nat, ale harpie już go nie słuchały. Ciemnowłosa szarpnęła za klamkę i drzwi ustąpiły z głośnym zgrzytem. Córki Lucyfera niezrażone ciemnością jedna po drugiej wbiegły do piwnicy. Aniołowie podążyli za nimi.
Wszystko potoczyło się zaskakująco szybko. Malos ledwie zdołał chwycić ostrze w dłoń, gdy koło jego głowy śmignęła strzała.
– Uważaj! – krzyknął Nat, ale Malos już kucał na podłodze. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, strzały latały wokół niego, w powietrzu słychać było nieznośny jazgot walczących harpii i szczęk zderzającego się ze sobą oręża.
Zamrugał raz i drugi. Oczy w końcu przyzwyczaiły się do mroku. Teraz już wyraźnie widział postacie walczących. Wojowniczki przysłane przez królową zmagały się ze zdrajczyniami. Jedna z harpii już leżała na podłodze, w kałuży wylanej krwi. Inne ciągle się opierały. Nathaniel toczył bój ze smukłą kobietą. Poruszała się szybko, młócąc ramionami z zadziwiającą lekkością, a z jej ust wydobywały się dzikie wrzaski. Raz po raz usiłowała skrócić dystans i podrapać pazurami twarz wojownika, ten jednak nic sobie nie robił z jej wysiłków. Malos od razu ją rozpoznał – Sirma, przywódczyni buntowniczek.
Nieco dalej Abadon siekał na drobne kawałki inną rozwścieczoną harpię. Była drobna, wręcz filigranowa, ale to wcale nie czyniło jej mniej niebezpieczną. Fruwała wokół anioła śmierci i niczym nietoperz raz po raz dopadała do niego, Malos widział jej ostre szpony, którymi usiłowała wbić się w czarne łuki skrzydeł. Była jednak bez szans. Siewca śmierci poruszał cienkim mieczem, systematycznie tnąc stworzenie. Na jego twarzy malował się wyraz błogości i Malos pojął, że Abadonowi sprawia przyjemność ranienie kobiety. Krwawe szramy zdobiły już jej nogi i ramiona. Broniła się dzielnie, oddawała ciosy, ale nie miała żadnych szans. Rozplatał jej brzuch z dziecinną wręcz łatwością, a potem bez cienia żalu patrzył jak wnętrzności wypływają na podłogę.
Malosowi zrobiło się niedobrze i wtedy siewca śmierci zrobił coś, co kompletnie zaskoczyło anioła. Uklęknął nad zwłokami, ostrożnie dotknął twarzy martwej harpii, zamknął jej oczy, pogłaskał policzki. Usta mężczyzny poruszyły się, jakby wypowiadał modlitwę. Nadspodziewanie dziwny gest.
Malos nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co właśnie uczynił Abadon, gdyż dostrzegł Hurę. Zaklął w myślach. Kobieta popychała przed sobą kogoś małego, skulonego. Chwilę później obie postacie zniknęły w ciemności. „Will” – szepnął bezgłośnie. Harpia uciekała, zabierając ze sobą chłopca. Nie namyślał się wiele, to mogła być pułapka, ale mało go to obchodziło. Dzieciak już i tak zbyt długo przebywał w rękach zdrajczyń. Bez wahania rzucił się w pogoń. 
Korytarz był równie ciemny, jak mroki piekieł i anioł wcale by się nie zdziwił, gdyby do niego prowadził. Po raz pierwszy był wdzięczny, że nie posiadał skrzydeł. Bez nich był smuklejszy i prawie bezszelestnie mógł się przemieszczać. Niestety nic nie widział i z każdym kolejnym krokiem nabierał przekonania, że może nie wyjść stąd żywy. Nie słyszał już odgłosów walczących. Albo więc walki się skończyły, albo odszedł za daleko.
Światło pojawiło się znikąd. Błysk latarki oślepił go zaledwie na moment, ale tyle wystarczyło, by harpia doskoczyła do niego, a on poczuł ostre szpony wbijające się w klatę piersiową. Zabrakło mu tchu, a krew napłynęła do ust. Krwiożerczy chichot rozległ się tuż koło ucha.
– Jesteś taki głupi, Malosie – Hura śmiała się z niego.
Z trudem powstrzymał przekleństwo cisnące się na usta. Jedną rękę przyciskał do podziurawionego torsu, drugą zaciskał na rękojeści miecza.  Zachwiał się, udając słabość, której nie odczuwał. Nathaniel miał rację. Nie miał szans w walce z Hurą, mógł ją pokonać tylko podstępem.
– Puść go – zażądał. Zerknął na chłopca, przerażony jego stanem. Will nie miał siły stać. Siedział oparty o ścianę, ciężko dysząc. Jego skrzydła były zlepkiem krwi i resztek piór. Całe odzienie dziecka było podarte. Poprzez dziury widać było liczne ugryzienia i niezabliźnione rany. Chłopiec z trudem utrzymywał otwarte powieki. Patrzył na Malosa, ale anioł wątpił, czy go poznawał.
– Puszczę szczeniaka, jeśli zajmiesz jego miejsce – zaśmiała się skrzekliwie. – W końcu jesteś mi coś winien.
Malos wzdrygnął się. Nie miał ochoty na żadne kontakty z harpiami.
– Dobrze, weź mnie. – zgodził się. W myślach zaś dodał: po moim trupie.
Kobieta zachichotała, ostre ząbki błysnęły w jej ustach.
– Tak bardzo za tobą tęskniłam – zaszczebiotała. – Tyle czasu minęło odkąd dotykałeś mnie ostatni raz. – Rzuciła latarkę na podłogę, tuż koło nóg dziecka, sama zaś podbiegła do anioła. – Och, nie mogę się doczekać, kiedy znów cię posiądę. – Obiegła mężczyznę dookoła, wodząc palcami po jego ciele, ani trochę nie przejmując się ranami, które mu zadała.
– Malos objął ją czule. Pozwolił sobie nawet pogłaskać delikatne skrzydełka, wiedząc jak bardzo to lubiła.
Zadrżała w jego ramionach.
– Powiedz, że o mnie myślałeś? – zażądała tonem rozkapryszonego dziecka.
– Myślałem – zapewnił nieco sztywno. Uśmiechnęła się szeroko, a on ciągnął dalej. – Każdej nocy nim zapadłem w sen, marzyłem, że wbijam ci nóż w serce.
Zamrugała gwałtownie, a zaskoczenie odmalowało się na jej twarzy.
– Jak to... – jęknęła, ale anioł już uniósł krótkie ostrze. Z łatwością wbił je między łopatki harpii, w miejsce, z którego wyrastały skrzydła, z którego czerpała całą swą moc. Przekręcił miecz. Kości chrupnęły, krzyk wydobył się z ust Hury, a chwilę później ciało zwiotczało w  jego ramionach. Nie podtrzymał jej. Zwłoki z cichym plaskiem upadły na zimną podłogę.
Will w dalszym ciągu siedział na podłodze, ale jego spojrzenie stało się jakby przytomniejsze.
– Nie... żyje? – szept dziecka był tak przepełniony bólem, że Malos aż się zatoczył na ścianę.
– Tak – odparł. – Nie żyje, nie musisz się już bać.
– Wcale się nie bałem – jęknął chłopiec. – Szkoda, że ją zabiłeś. Przysiągłem wyrwać jej serce.