niedziela, 20 października 2013

Gabriel - Rozdział 3_epizod 1




Zmienia się nastrój, zmieniam się „ja”
Wylądował na ciemnej jeszcze o tej porze ulicy. Świt łagodnym blaskiem wschodził nad miastem. Archanioł przeszedł na drugą stronę ulicy, kierując się do jedynego oświetlonego i czynnego o tej porze przybytku – piekarni „U Karla”.
Karl był mężczyzną w starszym wieku, prowadził swoją małą piekarnię od prawie pięćdziesięciu lat. Piekł najlepsze bułki i ciastka na świecie. Piekarnia była czynna przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. O każdej porze można było dostać ciepłe bułki lub posilić się napoleonką z bitą śmietaną.
Za tymi ostatnimi Gabriel wprost przepadał. To z ich powodu regularnie udawał się na ziemię i pod płaszczykiem magii wchodził do piekarni.
Był archaniołem, mógł rzucić zaklęcie lub urok, wystarczająco silny, by każdy, kto na niego spoglądał, miał wrażenie, że ma do czynienia z człowiekiem. Gabriel wszedł do piekarni. Dzięki Najwyższemu o tej porze rzadko, kto robił zakupy. Większość mieszkańców jeszcze spała, a nieliczni pracujący na nocną zmianę, nie zdążyli jeszcze wrócić do domów.
Jednym słowem Gabriel był sam. On, jego ukochane napoleonki i Karl.
Staruszek uśmiechnął się do niego promiennie, kiedy tylko zobaczył go w drzwiach.
– Dawno cię u nas nie było, chłopcze – powiedział starzec.
– Byłem trochę zajęty – powiedział automatycznie Gabriel, z niezadowoleniem stwierdzając, że oczy starca straciły swój blask, a jego skóra przybrała szarawy odcień. Cień choroby wisiał nad Karlem, niczym mgła nad Londynem. Gabriel zmarszczył brwi. Nie chciał się teraz tym martwić.
– Co ci podać chłopcze? – zapytał Karl, wskazując na koszyki z pieczywem i tace ze słodyczami.
Gabriel przebiegł wzrokiem po produktach. Dziwnym trafem, ale w tym miejscu, przy tym śmiertelnym mężczyźnie Gabriel czuł się szczęśliwy. Karl nie miał pojęcia, z kim miał do czynienia. Archanioł pozwalał mu widzieć siebie jako zwykłego faceta, w zwyczajnych ciuchach, wracającego nad ranem z pracy do domu.
Karl go lubił. Tak po prostu, choć Gabriel nigdy nic mu nie dał ani też nie uczynił dla niego nic niezwykłego.
– Wezmę kilka maślanych rogalików – powiedział archanioł, delektując się każdym wypowiadanym słowem. – Poproszę jeszcze dwie napoleonki. – W ustach już czuł smak ciastek i delikatnej śmietany. To było grzeszne, wiedział o tym. To było złe, ale i tak nie potrafił tego sobie odmówić.
Kiedy Karl pakował słodycze, Gabriel odliczył odpowiednią sumę i położył ją na ladzie. Nigdy nie rozumiał, czemu świat ludzi opierał się na pieniądzu. Dlaczego śmiertelnym tak na nich zależało, że gotowi byli się pozabijać, byle mieć ich więcej. Dla niego nic nie znaczyły. W niebie nie miały żadnej wartości. W Concorze wszystko było za darmo. Aniołowie świadczyli sobie nawzajem usługi, nie żądając nic w zamian.
Karl podawał mu właśnie zapakowane smakołyki, gdy drzwi do piekarni otworzyły się ponownie. Staruszek natychmiast uśmiechnął się tak szeroko, że w jego starczych policzkach pojawiły się dołeczki.
Gabriel znieruchomiał. Nie lubił mieć towarzystwa, a już z pewnością nie lubił, gdy ktoś stawał za jego plecami. Tylko Michaelowi na to pozwalał.
Odebrał pakunek z rąk piekarza, uświadamiając sobie nagle, że stoi za, nim kobieta. Zapach ciepłego, kobiecego ciała wypełnił zmysły archanioła.
Odwrócił się szybko, mierząc ją ostrym spojrzeniem.
Była od niego dużo niższa. Jasne włosy kaskadami opadały na jej ramiona. W ułamku sekundy Gabriel zapomniał jak się oddycha. Dziewczyna miała na sobie, co prawda długą czerwoną sukienkę, ale materiał tak ściśle przylegał do jej kształtów, że archanioł był prawie pewien, iż nie miała nic pod spodem. Jej pełne piersi wylewały się z dekoltu, a rozcięcie spódnicy ukazywało nogę aż po samo biodro.
Posłała mu znaczące spojrzenie, prawie natychmiast koncentrując się na Karlu.
Staruszek wprost promieniał patrząc na nią.
Dopiero, wtedy Gabriel oprzytomniał. Gniew wypełnił jego żyły. Sposób w, jaki była umalowana i ubrana świadczył jakim zawodem się trudniła. Ominął ją zniesmaczony i zawstydzony reakcją swojego ciała na jej widok. Nie oglądając się za siebie wyszedł z piekarni.
Nie uszedł jednak kilku metrów, kiedy jej głos dotarł do jego uszu.
– Hej pięknisiu – rzuciła za, nim.
Zatrzymał się, choć nie powinien. Dłonie odruchowo zacisnął na papierowej torbie, jakby tylko ona mogła ocalić go przed kobietą w czerwieni. Powoli obrócił się i spojrzał jej w oczy.
Wyszła już z piekarni i szła teraz w jego stronę. Powinien uciekać, wiedział o tym, ale i tak sta,ł jak wmurowany, patrząc na nią.
– Czego chcesz? – wychrypiał, cofając się o krok.
Uniosła pytająco brwi do góry.
– Może tak trochę grzeczniej, co? – powiedziała. Jej głos był kojący i ciepły jak słoneczne refleksy w jej włosach.
– Nic ci nie zrobiłem – rzucił ostro. Na Najwyższego jakże miał ochotę objąć dłońmi jej cudne włosy. Wdychać ich zapach, zakosztować smaku jej gładkiej skóry... Gabriel jęknął, porażony własną głupotą, popełnionym właśnie grzechem. – Niczego od ciebie nie chcę – powiedział szybko.
– To jest nas dwoje – powiedziała gniewnie, a potem wyciągnęła przed siebie rękę. W zagłębieniu jej małej dłoni leżały drobne monety. – Zapomniałeś zabrać – powiedziała. – Karl prosił, by ci je oddać.
Zachłysnął się. Różne myśli przelatywały teraz przez jego głowę. Żadna z nich nie była godna archanioła. Niepewnie podszedł do niej, a ona wsunęła mu pieniądze w dłoń.
– Proszę – powiedziała. – A tak, poza tym, to nie znasz mnie, więc postaraj się nie patrzeć na mnie tak krytycznie, jakbyś zjadł wszystkie rozumy tego świata. – Dziewczyna wyszarpnęła dłoń z jego uścisku, odwróciła się na pięcie i odeszła.
Gabriel stał jeszcze długo patrząc za oddalającą się  dziewczyną. W ustach miał sucho, a palce mrowiły go porażone dotykiem jej gładkiej skóry.
Przebiegła na drugą stronę ulicy, nie oglądając się za siebie, minęła kilku podpitych bezdomnych, skręciła w zaułek i chwilę później stała pod drzwiami swojego domu. Mieszczący się przy ST. Clare budynek był podaj najbrudniejszym i najkoszmarniejszym lokum w mieście. Większość lokatorów żyła z zasiłków lub zbierania złomu, czy makulatury. Tylko nieliczni mieli jakąś pracę, choć i ci, ledwo wiązali koniec z końcem.
Maria pchnęła obdrapane drzwi i weszła na brudny korytarz. Ze ścian odpadał tynk, winda przestała działać wieki temu, a schody były miejscami tak spróchniałe, że tylko jeszcze cudem nie runęły pod ciężarem lokatorów.
Uniosła sukienkę i pobiegła schodami do góry, ostrożnie stawiając stopy, by nie wpaść w podejrzaną dziurę.
Korytarz na drugim piętrze wyglądał równie źle jak hol. Drzwi do wszystkich mieszkań były obdrapane i ubrudzone. Kolor ścian dawno poszedł w zapomnienie, a z sufitu zwisały smętnie okopcone żarówki.
Maria wyciągnęła klucze i walcząc z zamkiem otworzyła drzwi. Jak najciszej się dało, weszła do maleńkiego mieszkanka. Były, to, zaledwie dwa małe pokoiki, z ciasną kuchenką i jeszcze mniejszą łazienką, ale były jej i nie musiała martwić się, że ktoś wyrzuci ją za próg.
Zdjęła szpilki i rzuciła je w kąt. Stąpając na paluszkach weszła do niewielkiego salonu, który był równocześnie jej sypialnią, pokojem gościnnym i jadalnią.
Na podniszczonym fotelu spała starsza pani. Siwe włosy gładko zaczesane do tyłu, splatała w misterny węzełek. Twarz staruszki była pomarszczona niczym rodzynka, ale z całej je postury biła dobroć i ciepło.
Maria uśmiechnęła się mimowolnie spoglądając na Abigail. Chwyciła koc leżący na wysłużonej kanapie i przykryła, nim śpiącą kobietę.
Staruszka mruknęła coś pod nosem i wróciła do sennych marzeń.
Maria zostawiła śpiącą kobietę, weszła do łazienki, zdjęła sukienkę, odkładając ją na bok. Kilka chwil pod prysznicem pozwoliło jej skutecznie zmyć z siebie wrażenia ostatniej nocy, dotyk obcych palców na swojej skórze i wszystko inne, co miało związek z jej pracą.
Wykąpana, ubrana w piżamę, stąpając na paluszkach weszła do malutkiego pokoiku. Duży, czarny labrador śpiący w nogach łóżka podniósł głowę, przyglądając się jej uważnie. Psiak natychmiast zaczął machać ogonem, pisnął raz i drugi, domagając się pieszczot.
– Bądź cicho, Bazyli – skarciła łagodnie psa, zaraz jednak pogłaskała go czule za uchem.
Potem wgramoliła się na łóżko i położyła obok śpiącego dziecka. Odgarnęła niesforne kosmyki z twarzy dziewczynki, głaszcząc ją delikatnie po policzku.
Dziewczyna miała włosy równie jasne co Maria, malutki nosek i okrągłe, pyzate policzki. Przytuliła dziewczynkę do siebie, wtulając ją w swoje ramiona. Ich ciała idealnie pasowały do siebie, dziecko westchnęło przez sen, jeszcze mocniej przylegając do matczynej piersi.

1 komentarz: